wtorek, 24 lutego 2015

UMA Residence Hotel - gdzie spać w Bangkoku

Oferta hoteli w Bangkoku jest przeogromna, a decyzja jest tym trudniejsza, że większość z nich dostępna jest w naprawdę przystępnych cenach. Po wielu dniach wertowania portali takich jak tripadvisor, booking i agoda, w końcu się zdecydowałam.

Mój wybór padł na hotel UMA Residence położony w (relatywnie) spokojnej i zielonej dzielnicy Dusit. Dlaczego właśnie ten hotel, dlaczego właśnie tam? W Bangkoku zdecydowaliśmy się spędzić aż 6 nocy, dlatego nie chcieliśmy spać w turystycznym centrum (odpadały okolice Khao San i Rambuttri), ani w nowoczesnej, biznesowej dzielnicy (odpadał Silom i jemu podobne). Wiedzieliśmy, że będziemy bardzo dużo zwiedzać i chcieliśmy mieć wieczorem możliwość odpocząć od zgiełku wielkiego miasta, poczuć się jak na wakacjach. Dodatkowo zależało mi na tym, aby hotel był możliwie nowy, bo zwiększa to szanse na dobre warunki sanitarne i czystość (choć, oczywista, ich nie gwarantuje), a UMA została otwarta na kilka miesięcy przed naszym przyjazdem.*

Dziś mogę powiedzieć, że decyzja była w 100% trafiona. Rano budził nas krzyk ptaków, a nie trąbiące samochody, a wieczorem usypiał szum wody w basenie, zamiast rozkrzyczanych Anglików. Dzięki pewnemu oddaleniu od centrum, dzielnica Dusit nie jest mocno oblegana przez turystów, a przez to jest bardziej autentyczna i egzotyczna. Taki stan rzeczy ma oczywiście też swoje wady, jest trochę brudno, zewsząd dochodzą ostre zapachy, a mnie, na przykład, widok surowego kurczaka leżącego w 30 stopniach na ziemi skutecznie odstraszył od, tak przez wszystkich zachwalanej, tajskiej ulicznej kuchni.

Szczególnie miło wspominam wieczory spędzane nad pięknie podświetlonym hotelowym basenem. Co prawda jego rozmiary są raczej niewielkie, a woda chłodna, ale jacuzzi, wygodne leżanki i łagodna muzyka pozwalały się świetnie zrelaksować po dniu intensywnego zwiedzania. Zarówno przestrzeń  w okół basenu, jak i pomieszczenia wspólne, lobby są bardzo ładnie urządzone. Dużo tam drewna i naturalnych materiałów. Wszystko jest nowe i niezniszczone. Miłą drobnostką są też kruche ciasteczka w kilku rodzajach i kawa, dostępne dla gości o każdej porze dnia i nocy.

Pora przenieść się do pokoi, które nie są duże, ale za to bardzo czyste i zadbane. My wybraliśmy trochę większy pokój z balkonem i widokiem na basen (Deluxe King Bed Pool View). Miał wszystko czego potrzeba i jeszcze więcej: wygodne łóżko, lodówkę (codziennie napełniana dwoma butelkami wody), wi-fi (tak! kontakt ze światem, gdy jest się tak daleko, jest niezwykle istotny), zestaw do parzenia kawy czy herbaty oraz telewizor (którego nie włączyliśmy ani razu). Pościel zmieniano co drugi dzień, ręczniki codziennie. Łazienka była niewielka, ale wygodna, z dużym brodzikiem. Skoro przy higienie jesteśmy, to w Tajlandii do mycia zębów polecam jednak wodę butelkowaną, albo chociaż przegotowaną. Jedynym co naszemu pokojowi można zarzucić, to szwankująca klimatyzacja, któregoś ranka wyleciał z niej lód. Awarię zgłosiliśmy na recepcji i natychmiast została naprawiona. 

Pokój hotelowy można zarezerwować ze śniadaniem. Lubię rano usiąść, przekąsić coś i w spokoju wypić herbatę, zdecydowałam się więc na tę opcję. Jeżeli chodzi o wybór, to nie był on szalony, ale wystarczający. Jeśli ktoś nie potrafi wybrać spośród tostów, jajek, parówek, świeżych warzyw i owoców oraz dwóch albo trzech potraw azjatyckich, to już jego problem.

Prawie zapomniałabym o najważniejszym. Obsługa hotelu jest znakomita! Wszyscy są przesympatyczni i bardzo pomocni. Jedyne co, to mogliby trochę popracować nad angielskim ;)

Za 6 dni w UMA Residence Hotel dla 2 osób, ze śniadaniami, zapłaciliśmy około 900 złotych. Najlepszą cenę gwarantowała rezerwacja na stronie hotelu: klik.

* Ze względu na to, że hotel jest nowy i nie w ścisłym centrum, czasem trudno było znaleźć taksówkarza, który miał w sobie wystarczająco dużo samozaparcia, aby go odnaleźć.  Tę niedogodność kompensowało położenie niedaleko przystani tramwaju wodnego, który szybko stał się naszym ulubionym środkiem transportu w Bangkoku.

Inne hotele które rozważaliśmy na pobyt w Bangkoku:

Chern Hostel
Ibis Bangkok Riverside
Centre Point Silom

Wejście do hotelu.

Widok z balkonu.

UMA Residence Hotel

UMA Residence Hotel

Basen w UMie wieczorem. Fantastyczny by poleniuchować.

Święta dotarły do Tajlandii.


sobota, 21 lutego 2015

Tajlandia - dzień drugi - pierwsze kroki w Bangkoku

Po blisko 24 godzinach w podróży (wliczając dojazd do Warszawy, oczekiwanie na Okęciu, 2 loty po 6 godzin każdy i długą przesiadkę w Dubaju) dotarliśmy w końcu do Bangkoku. 

Jako obywatele Polski, przybywający do Tajlandii, drogą powietrzną, na okres nieprzekraczający 30 dni, nie muszą posiadać wizy (dla turystów podróżujących drogą lądową jest to 15 dni). Musieliśmy natomiast wypełnić karty przylotu i odlotu, które zostały nam rozdane przez obsługę samolotu tuż przed lądowaniem. Wpisać należy między innymi imię, nazwisko, numer paszportu, adres w Tajlandii (ja podałam nazwy hoteli, które mieliśmy zarezerwowane), numery lotów oraz, co ciekawe, zarobki. Kartę trzeba podać wraz z paszportem w punkcie kontroli granicznej. Część "przylotowa" zostanie nam zabrana, a "odlotowa" wpięta do paszportu. Tam powinna pozostać aż do wylotu. 

Przed wylotem sporo czytałam o tym, że lotnisko w Bangkoku jest zatłoczone i wszystkie procedury trwają bardzo długo. Trudno mi się z tym zgodzić  (może mieliśmy szczęście), bo było otwarte bardzo dużo okienek kontroli paszportowej, a kolejki posuwały się bardzo szybko (mimo tego, że każdemu robione jest zdjęcie). Najmilszą niespodzianką było jednak to, że na bagaż nie czekaliśmy ani minuty, po przejściu kontroli właściwie przypadkiem wpadłam na właściwą karuzelę bagażową, a tam już jadą nasze dwie wielkie walizy, które ostatnio widzieliśmy w Warszawie. Cóż za ulga, że nigdzie się nie zgubiły!

Lotnisko Suvarnabhumi, na które przylecieliśmy, zostało otwarte w 2006 roku i pełni funkcję głównego, międzynarodowego, portu lotniczego w Bangkoku. Jego poprzednik, Don Muang, obsługuje w tej chwili głównie tanie i krajowe linie lotnicze. Suvarnabhumi położone jest ponad 20 kilometrów od centrum, w stronę morza. Schodząc do lądowania przepięknie widać Zatokę Tajlandzką. Dojazd do miasta, mimo odległości, nie nastręcza żadnych kłopotów.

Najprostszym rozwiązaniem jest wzięcie z lotniska taksówki. Wystarczy kierować się zgodnie ze znakami na poziom 0, gdzie znajduje się postój taksówek, podać adres docelowy i w drogę. Można też, tak jak my, trochę sobie urozmaicić podróż i zdecydować się na pociąg - Airport Rail Link. Podróż do ostatniej stacji kosztuje 45 bahtów za osobę (czyli ok. 4,5 złotego), a bilet można kupić w kasie. Właśnie, bahty. Pieniądze spokojnie można wymienić już na lotnisku, kurs nie różni się znacznie od tego "w mieście". Nie ma różnicy czy wymienia się euro czy dolary, o ile te ostatnie są w wysokich nominałach (kurs wymiany niższych jest mniej korzystny). 

Podróż do ostatniej stacji Phaya Thai zajęła nam około 30 minut i pomijając tłok w pociągu, była całkiem komfortowa, bo... działała klimatyzacja! I to jak działała :) W końcu można odetchnąć, 30 stopni i wysoka wilgotność powietrza powaliły nawet mnie, choć tak bardzo na nie czekałam. Ponieważ nasz hotel nie znajdował się w ścisłym centrum, ze stacji kolejki trzeba było kawałek dojechać jeszcze taksówką. O jej wzywanie nie musieliśmy się nawet martwić, wystarczyło podejść do specjalnego stoiska i powiedzieć, gdzie chce się jechać. Niezaprawieni w bojach zapłaciliśmy 180 bahtów (zamiast 70, gdyby kierowca włączył licznik). Łącznie podróż kosztowała nas 270 bathów, czyli trochę taniej niż taksówka bezpośrednio z lotniska (ok. 350-450 bathów). Nie wiem jak wyszło to czasowo, myślę, że porównywalnie. Nie było to istotne, bo tego dnia nie mieliśmy i tak innych planów, jak szybkie zapoznanie z miastem. 

Po przybyciu do hotelu sił starczyło już tylko na spacer, obiad i relaks na basenie. Po długiej podróży, wydawało się, że spać będzie się idealnie. Nic bardziej mylnego. Organizm zaśnięcie o 17 czasu polskiego (23 tajskiego), potraktował jako krótką drzemkę i po 3 godzinach miał już dość. No cóż, widać, tylko czas w telefonie przestawić łatwo.

Bangkok z lotu ptaka. W tle już morze.

Zasady pierwszeństwa w pociągu.

Stacja Phaya Thai.


piątek, 20 lutego 2015

Tajlandia - dzień pierwszy - podróż

Nie wiem, czy o tym wspominałam, pewnie tak, ale... nie lubię latać. Zbyt wiele odcinków Katastrof w przestworzach obejrzałam, aby móc do tej czynności podejść obojętnie. To dla mnie i tak spore osiągnięcie, że mogę powiedzieć "nie lubię", zamiast "panicznie się boję". 

Muszę jednak przyznać, że lot Emirates to zupełnie inna bajka, niż loty tanimi liniami czy nawet samolotami czarterowymi*. Już wchodząc na pokład, w Warszawie, poczułam że rozpoczynam wakacje. Wnętrze samolotu było ładnie, pastelowo podświetlone, na siedzeniach poukładane kolorowe poduszki, miłe stewardesy witały wszystkich serdecznymi uśmiechami, a za chwilę podały gorące ręczniczki, dla odświeżenia. Od razu zapoznałam się z ICE "systemem rozrywki pokładowej" czyli monitorkiem, telewizorkiem i konsolą do gier w jednym. Potem na dobrych kilka godzin przepadłam grając w ulubioną Zumę**. No tak to ja mogę latać! Zaraz po starcie podano słone krakersy i napoje, a niedługo potem obiad. Do wyboru były dwie opcje, powiedziałabym, że jedna europejska, a druga bardziej blisko-wschodnia. Tuż przed lądowaniem dostaliśmy jeszcze lody. Ech, chyba nie mam wysublimowanego podniebienia, bo nawet mi smakowało ;)***

Bezpośredni lot z Europy do Bangkoku trwa około 11-12h, my lecieliśmy przez Dubaj, więc po 6 godzinach czekała nas przesiadka (bagatela 5 godzin oczekiwania). Czy to dobrze, czy źle, zdania są podzielone, ja się cieszyłam, bo mogłam zobaczyć to słynne megalotnisko, no i rozprostować nogi. Co do samego portu lotniczego, to faktycznie jest on ogromny, jednak dzięki dobremu oznakowaniu przejście (czy też przejechanie) z terminalu do terminalu nie nastręczało problemów. Pasażerowie lecący Emirates i oczekujący na następny lot dłużej niż  4 godziny mogą odebrać specjalny voucher, uprawniający do darmowego posiłku w jednej z restauracji (uwaga o kupon trzeba upomnieć się u obsługi). My wybraliśmy McDonald's. Żaden szał, ale u Rolanda w Zjednoczonych Emiratach Arabskich nigdy wcześniej nie jedliśmy.

Druga część lotu, z Dubaju do Bangkoku trwała mniej więcej tyle samo i wyglądała podobnie, z tym że był to lot nocny, więc było jeszcze bardziej leniwie. Zdziwiło mnie tylko, że śniadanie zostało podane niedługo po starcie, czyli ok 4 w nocy czasu dubajskiego. Zapomniałabym, Warszawę i Dubaj dzielą 3 godziny, a stolicę ZEA i Bangkok jeszcze kolejne 3. Czyli kiedy my lądowaliśmy w Bangkoku o 12:30, w Polsce była dopiero 06:30.  

* Bardzo mi się podoba, że Emirates pozwalają zadbać o komfort podróży jeszcze na długo przed boardingiem. Po zakupie biletów i zalogowaniu się na swoje konto, można wybrać miejsca w samolocie, które nam odpowiadają (warto śledzić stronę co jakiś czas, bo nam model samolotu zmieniał się przynajmniej 2 razy). 3 z 4 odcinków lecieliśmy Boeingami 777-300ER (nowiutkimi!), polecam miejsca na końcu samolotu, gdzie w bocznych rzędach są tylko po 2 siedzenia.
** Oprócz gier w ICE dostępne są też rozmaite seriale, filmy i najnowsze wiadomości. Można również śledzić mapę lotu oraz spoglądać na zewnątrz, przy pomocy kamer umiejscowionych na samolocie.
*** Przed lotem, podając jego numer i datę można sprawdzić, co będzie do zjedzenia na pokładzie. Jeśli menu nam nie pasuje, do 24h przed wylotem można wybrać posiłek specjalny (oczywiście można go też wybrać ze względu na religię, przekonania czy dietę, opcji jest kilka m. in. wegetariańska, wegańska, orientalna).

Chwilę przed startem, jeszcze szaruga za oknem.

Megalotnisko w Dubaju.
Voucher na posiłek - Emirates.

Wykaz restauracji na voucherze Emirates

I Dubaj z góry. Plama światła na ciemnej pustyni.

Bangkok z lotu ptaka. Olbrzymi.





wtorek, 17 lutego 2015

Sawasdee kha czyli jesteśmy w Tajlandii

Sawadee kha to po tajsku dzień dobry, ale tylko wtedy, gdy wita się kobieta, mężczyzna powie nam sawadee krab. Od takiej lingwistycznej ciekawostki rozpoczynam wspomnienia z krainy uśmiechu - Tajlandii.

Skąd pomysł? Od dawna marzyło mi się, aby w jesienno-zimową, polską słotę wyruszyć gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie jest słońce, ciepłe morze i biała plaża z mięciusieńkim piaskiem. Tajlandia, ze względu na to wszystko plus bogatą kulturę, fantastyczną architekturę i przepyszną kuchnię, wydała mi się kierunkiem idealnym. W sukurs przyszły mi linie lotnicze Emirates i jedna z ich promocji. Kilka kliknięć myszką na stronie pośrednika Flipo* i bilety do Bangkoku na grudzień** były nasze. Pozostało tylko zdecydować, co chcemy zobaczyć.

Ponieważ był to nasz pierwszy wyjazd w tak dalekie, egzotyczne miejsce podeszliśmy do niego dość ostrożnie. Dziś wiem, że był to błąd, że można było zobaczyć więcej, spędzić czas trochę inaczej, ale frycowe się płaci. Ostatecznie zdecydowaliśmy się pierwszych 6 dni spędzić w Bangkoku, a kolejnych 7 na wybrzeżu Krabi, w miejscowości Ao Nang.

09.12.2014 dzień III Egzotyka na całego
12.12.2014 dzień VI Ayutthaya
13.12.2014 dzień VII Ostatni w Bangkoku
14.12.2014 dzień VIII Podróż z Bangkoku do Ao Nang
15.12.2014 dzień IX
17.12.2014 dzień XI Wycieczka na 4 wyspy
18.12.2014 dzień XII 
19.12.2014 dzień XIII Phi Phi
20.12.2014 dzień XIV Archipelag Hong
21.12.2014 dzień XV Phra Nang Beach

* Na Flipo zdecydowaliśmy się, ponieważ jednocześnie z biletami można było wykupić ubezpieczenie (także od ewentualnej rezygnacji z podróży), a cena była identyczna jak u przewoźnika.
** Grudzień to podobno najchłodniejszy miesiąc w roku (nie wiem jak ma się to do 30 stopni w Bangkoku) i początek pory suchej (a jednak na wybrzeżu Morza Andamańskiego było jednak trochę mokro i pochmurno). 

Złota Góra w Bangkoku.

Bangkok świętuje urodziny Króla.



Wat Suthat w Bangkoku.

Wyspa Jamesa Bonda.


Bamboo Island

Plaża Nopparat Thara.


niedziela, 15 lutego 2015

Dzień dziesiąty - ostatni - Pizza w Neapolu

Wstyd się przyznać, ale trasę naszej przechadzki po stolicy Kampanii wyznaczyły dwie najbardziej znane neapolitańskie pizzerie - Da Michele i Di Matteo.

Pierwsza z nich, położona przy Via Cesare Sersale, zasłynęła tym, że w filmie Jedz, módl i kochaj się jadła tam Julia Roberts. Filmu nie oglądałam, ale pizzy spróbowałam. Faktycznie smakowała mi, mocno przypieczone brzegi, cieniusieńkie ciasto i przepyszny sos ze świeżych pomidorów, to to, co tygryski lubią najbardziej. Niestety samo miejsce bardziej przypomina fabrykę pizzy, niż klimatyczną knajpkę. Okazuje się, że film zrobił więcej złego, niż dobrego, bo tłumy walą tu drzwiami i oknami (a podobno Da Michele była dobrze znana już wcześniej). Aby opanować hordy turystów (i miejscowych) wprowadzono system numerków. Zaraz po przybyciu należy udać się do środka i wziąć karteczkę z numerem, a następnie cierpliwie czekać aż jeden z kelnerów wywoła naszą kolej (uwaga, krzyczą wyłącznie po włosku). Nam przyszło czekać chyba około 40 minut. Gdy już uda się usiąść przy jednym z bardzo ciasno poustawianych stolików, należy podjąć trudną decyzję i wybrać jeden z dwóch (!) rodzajów pizzy: margheritę lub margheritę z podwójnym serem. Dodatkowo można dokupić napój (na pewno były cola i woda) i już można rozkoszować się jedzeniem. Oczywiście w bliskim otoczeniu kilkudziesięciu obcych ludzi i mając świadomość ilu nieszczęśliwców czeka w upale na dworze, nie ma się ochoty celebrować posiłku. Generalnie uważam, że warto odwiedzić to miejsce, po to choćby aby się przekonać, że wolałoby się zjeść nawet nieco gorszą pizzę, ale w bardziej klimatycznym miejscu.

Z drugą pizzerią, którą odwiedziliśmy, Di Matteo, związana jest inna postać amerykańskiej, ba nawet światowej (pop)kultury, a mianowicie Bill Clinton. Podobno były amerykański prezydent jadł tutaj w czasie swojej wizyty w Neapolu w 1994 roku. Także ten, położony przy Via dei Tribunali lokal na brak klientów nie narzeka, ale jednak jest tam więcej miejsca. Bardziej pasował mi też wystrój, równie prosty jak w pierwszej pizzerii, ale dzięki brakowi zdjęć z planu filmowego, a dzięki obecności starych plakatów reklamowych atmosfera miała w sobie coś szczególnego. Menu w Di Matteo jest znacznie szersze niż w Da Michele, ale sama nie wiem czy to dobrze. Pizza, którą wybraliśmy, była niezbyt smaczna, miała zdecydowanie za dużo składników, przez co była trochę rozmoczona i za ciężka. Cóż, przerost formy nad treścią. Przynajmniej część pretensji mogę mieć sama do siebie, bo trzeba było wybrać placek z mniejszą ilością dodatków, w końcu nawet gdy sama robię pizzę, to oprócz sosu i sera daję maksymalnie 2 inne składniki.

Dla porządku:

Da Michele: klik
Di Matteo: klik

Tym samym kończę moje włoskie wspominki, a już w przyszłym tygodniu przeniesiemy się w bardziej egzotyczne miejsce :)


Da Michele.

Pizzeria Da Michele - rekomendowana przez wielu.

Pizza w Da Michele.

Menu w Di Matteo.

Pizza z Di Matteo.


Di Matteo - w tym samym miejscu od 1936.

czwartek, 12 lutego 2015

Dzień dziesiąty - ostatni - Neapol

Warto było czekać 10 dni, aby zobaczyć Neapol i... umierać, umierać z przejedzenia pizzą oczywiście. Nie ma ani krztyny przesady w tym, że pizza, w miejscu, z którego pochodzi, smakuje absolutnie wyjątkowo. O tym będzie osobny wpis, na razie wrażenia z samego miasta.

Nasza znajomość ze stolicą Kampanii rozpoczęła się dworcu kolejowym - Stazione di Napoli Centrale, gdzie dotarliśmy pociągiem z Salerno. Bagaże zostawiliśmy w przechowalni* i ruszyliśmy na podbój miasta. Czy się chce czy nie, główne wyjście z dworca prowadzi na najbardziej znany i najmniej uroczy plac Neapolu - Piazza Garibaldi. Wiem już, że gdy kiedyś przyjedziemy tu na dłużej, na pewno nie wybierzemy żadnego z licznych hoteli, które są przy nim położone. Plac jest brudny i bardzo głośny. OK, reszta miasta też czystością i ciszą nie grzeszy, ale gdy człowiek zanurzy się w centro storico, to nagle te dwie wady stają się zaletami i stanowią o jego niesamowitym klimacie. Myślę, że przy dłuższym pobycie zdecyduję się na jeden z apartamentów/pensjonatów położonych przy malowniczej uliczce Via San Gregorio Armeno.

Mimo, że w Neapolu byliśmy zaledwie kilka godzin, to okazał się on moją wisienką na włoskim torcie.  Tu, w końcu, w 100% dopisała nam pogoda, było gorąco i słonecznie, tak jak na południu Włoch być powinno. W taki dzień (i mając tak mało czasu) zdecydowaliśmy się nie zwiedzać miasta punkt po punkcie, ale zanurzyć się w labirynt uliczek, by chłonąć je wszystkimi zmysłami (ostrzegam, zapachy nie zawsze są rewelacyjne). Neapol skojarzył mi się z Palermo. Wąziutkie uliczki, zniszczone kamienice, stare vespy, kolorowe pranie suszące się wysoko nad głową, temu nigdy nie mogę się oprzeć i przejść obojętnie. Robię zdjęcie, za zdjęciem i napawam się atmosferą.

Niestety czas odjazdu nadszedł bardzo szybko. Na lotnisko Aeroporto di Capodichino** zdecydowaliśmy się pojechać autobusem linii Alibus. Autobus odjeżdża z okolic Piazza Garibaldi, a bilety można kupić w jednym z wymienionych w linku kiosków/barów (za 3 euro) lub u kierowcy (za 4 euro). Przejazd trwa około 20 minut.

Już jadąc do Neapolu, spodziewałam się, że kiedyś będę musiała tam wrócić. Okazało się, że się nie myliłam, wrócę na pewno, na dłużej. Apetyt, nie tylko na pizzę, został zaostrzony.

 * Przechowalnia nazywa się KiPoint, położona jest w pobliżu peronu 5, a koszt to 6 euro za pierwszych 5 godzin i 90 centów za każdą następną. Zostawiając bagaże trzeba pokazać dokument tożsamości, a odbiera się go za okazaniem specjalnego kwitka. Ja czułam, że nasz bagaż w tym miejscu jest bezpieczny.

** Lotnisko nie jest duże, oferta sklepów nie oszałamia, nie ma co jechać tam wcześniej, bo bez dobrej książki można się wynudzić.

Katedra św. Januarego w Neapolu.

Mały piłkarz na neapolitańskiej starówce.

Jest i Vespa.

Wąska uliczka starego miasta.

Majestatyczny Wezuwiusz w tle.



wtorek, 10 lutego 2015

Wybrzeże Amalfi - dzień dziewiąty - Positano

Positano, do którego wybraliśmy się w przedostatni dzień naszych włoskich wakacji, to podobno najbardziej snobistyczna miejscowość na półwyspie sorrentyńskim. Faktycznie nie ma uroku Ravello, ani luźnej atmosfery Amalfi, a już tym bardziej małomiasteczkowej Maiori, ma za to wygórowane ceny. Na pierwszy rzut oka widać, że sklepy i restauracje czekają na inną klientelę, niż we wcześniej wymienionych miejscowościach.

Skąd sukces Positano? Poza dobrym marketingiem ;) wynika on z absolutnie fenomenalnego położenia na stromym zboczu, opadającym wprost do morza. Widoki na miasteczko z góry są przepiękne: lawina pastelowych domków, kolorowa, majolikowa kopuła kościoła i turkusowa woda w tle. Większość zdjęć w przewodnikach i na pocztówkach pochodzi właśnie stąd. Zabudowa w Positano jest typowa dla południowych Włoch - uliczki są wąskie i strome, a malownicze domy stoją jeden tuż przy drugim. Tłumy turystów, którzy poschodzili właśnie ze swoich statków wycieczkowych, psują jednak trochę efekt.

W Positano warto patrzeć pod nogi, szczególnie w okolicach kościoła Santa Maria Assunta, bo w chodniki wbudowane są kolorowe mozaiki, stylem nawiązujące do Picassa, który był częstym gościem miejscowości (gdy jeszcze nie była ona tak słynna). Zwróćcie też uwagę na oryginalne mozaikowe kolumny i leżaki.  

Aha, na koniec najważniejsze. Do Positano dotarliśmy autobusem i był to zdecydowanie trafiony pomysł. Dużych parkingów w okolicy miasteczka brak, a ulice jak już wspominałam są wąskie, o miejsce parkingowe byłoby trudno nawet w maju. Autobus zatrzymuje się w górnej części miasta, do centrum trzeba dojść na pieszo (a później wrócić, nie jest lekko, ale widoki pierwsza klasa)! Podobno, zgodnie z tym co napisali w moim przewodniku, w górę i w dół miasteczka kursują busiki, ale my takiego nie namierzyliśmy. Uważam, że świetną alternatywą jest dotarcie do Positano stateczkiem, na przykład z Amalfi, rozkłady jazdy są tu - transport na Amalfi. My nie zdecydowaliśmy się na to rozwiązanie ze względu na brzydką pogodę (tak! znów było pochmurno i trochę padało, ach ta włoska wiosna).

Widok na Positano z okolic przystanku autobusowego.

Widok na plażę w Positano...

i widok z owej plaży.


Jeszcze trochę amalfitańskiej ceramiki.

Koty wszędzie są piękne.

niedziela, 8 lutego 2015

Wybrzeże Amalfi - dzień ósmy - plażowanie w Maiori

Z założenia pobyt na Wybrzeżu Amalfi miał być wypoczynkowy. Nadszedł więc dzień totalnego relaksu, kiedy nie ruszyliśmy się nigdzie poza nasze Maiori, plażowaliśmy, a na koniec uwieńczyliśmy go przepyszną kolacją. 

Wbrew temu, co piszą przewodniki, uważam, że jest w Europie wiele bardziej atrakcyjnych regionów dla plażowiczów, niż półwysep sorrentyński. Owszem widoki są tu fantastyczne, woda szmaragdowa, nawet piasek, a raczej szarawy żwirek idzie jakoś przeżyć, ale tłumów, które są w sezonie już nie. Cieszę się, że byliśmy w maju, bo plaża, która w lipcu i sierpniu zastawiona jest leżakami, była właściwie pusta. Wbrew temu, czego się spodziewałam, woda w morzu też była na tyle ciepła, aby pozwolić sobie na krótką kąpiel. Jedyna wada, to średnia czystość plaży, ale tej w sezonie też nikt mi nie zagwarantuje.

Wieczorem udaliśmy się na kolację do świetnej knajpki, położonej przy głównym depatku Maiori - Corso Regina. Restaurację, o mało włoskiej nazwie Dedalo,  znalazłam w Tripadvisor - 4,5 gwiazdki w tym serwisie daje sporą szansę na to, że będziemy zadowoleni. Nie zawiedliśmy się, bo i jedzenie było pyszne, i wystrój ładny. Na dodatek można też zjeść na świeżym powietrzu, a to na wakacjach lubimy najbardziej. Z menu polecam absolutnie przepyszną bruschettę, zdecydowanie najlepszą jaką kiedykolwiek jadłam (na dodatek, choć to takie proste danie, nie udało mi się jeszcze odtworzyć tego smaku w domu, cóż będę dalej próbować latem, bo teraz pomidory są, delikatnie mówiąc, plastikowe). Smakowały nam też gnocchi zapiekane w sosie pomidorowym pod mozzarellą z bazylią oraz tagliatelle z ragu.

Plaża w Maiori - widok z ręcznika na lewo.
Plaża Maiori - widok z ręcznika na prawo.

Restauracja Dedalo.

Restauracja Dedalo w Maiori.

Gnocchi w Maiori.




Wybrzeże Amalfi - dzień siódmy - Amalfi

Amalfi, miasto, od którego nazwę wzięło całe wybrzeże, zostało założone około VI wieku i świetnie prosperowało, jako port handlowy, aż do XII wieku. W 1136 najazd Normanów zakończył czasy prosperity. Dziś miasto najeżdżają hordy turystów. A wśród nich także i my. Poza tym, że było naszym miejscem przesiadkowym do innych punktów na półwyspie, to spędziliśmy tam jeszcze dwa miłe popołudnia, spacerując, jedząc lody i pizzę. No właśnie... Nie jest to metropolia na miarę Rzymu, architektoniczna perełka, jak San Gimignano ani przeurocze cudeńko, jak Taormina, ale na wiosenny relaks, to miejscówka w sam raz (choć przyznaję, że może trochę przereklamowana).

Najbardziej efektownym budynkiem w Amalfi jest katedra św. Andrzeja. Górująca nad Piazza Duomo czarno-biała świątynia przyciąga spojrzenia już z daleka. Przyznam się szczerze, że do środka nie wchodziliśmy, ale posiedzieć na schodach i pogapić się na ludzi w dole było całkiem miło.

To co spodobało mi się na całym wybrzeżu i w samym Amalfi także, to zamiłowanie do ceramiki. Nie tylko numerki na drzwiach, ostrzeżenia przed złym psem, ale także napisy nad budynkami użyteczności publicznej czy sklepami są porcelanowe (czy może raczej porcelitowe). To bardzo miły akcent. Oczywiście w co drugim sklepie można kupić kubki, kubeczki, talerze i talerzyki w lokalne wzory. Jeśli nie lubicie tego rodzaju wyrobów, lub nie macie już miejsca w bagażu, to Amalfi słynie także z papieru czerpanego. Mnóstwo tu sklepików z kartkami, obrazkami i piękną papeterią.

Na początku XX wieku Amalfi było bardzo popularne wśród brytyjskich arystokratów, którzy przyjeżdżali tu na wakacje. Aby poczuć atmosferę tamtych czasów (z której niestety nic już nie pozostało) można obejrzeć film Porządna kobieta z Helen Hunt i Scarlett Johansson. Film sam w sobie arcydziełem nie jest (choć i ja z krytyką filmową wiele wspólnego nie mam), ale widoki pierwsza klasa. Nie wiem jak Wy, ale ja przed wyjazdem lubię oglądać filmy, które dzieją się w miejscu, gdzie się wybieram.

Dzień VII: Zwiedzanie Ravello - Wizyta w Villa Cimbrone (Ravello) - Spacer z Ravello do Atrani - Amalfi

Pozdrowienia z Amalfi :)

Po długiej przechadzce dobrze usiąść na wysokich katedralnych schodach.

Katedra św. Andrzeja w Amalfi

Amalfi

Poczta włoska w Amalfi.