Sprawne oko zauważy, że przeskoczyliśmy jeden dzień - dwunasty, poświęcony słodkiemu leniuchowaniu. Niestety na terenie hotelu, bo pogoda nie sprzyjała wycieczkom. Dobrze jednak było posiedzieć chwilę w jednym miejscu, choćby po to żeby nadrobić zaległości w lekturze, tak aby nie okazało się, że kilogramy książek przyleciały ze mną na darmo.
Wycieczka zaczęła się, jak wszystkie pozostałe, rano, po śniadaniu, ale tym razem pływaliśmy między wyspami nie łódką, ale motorówką i taką formę transportu serdecznie polecam. Zapłacicie więcej, ale warto. Po pierwsze, motorówka rozwija większą prędkość i mniej czasu traci się na przemieszczanie, po drugie mieści mniej ludzi i szybciej można wydostać się na ląd. Dla mnie ma jednak jedną wadę - gdy cumuje bardzo delikatnie się chwieje i mimo, że nie mam choroby morskiej, nie czuję się wtedy najlepiej (na dużych łódkach nie mam zupełnie tego problemu). Nie ma jednak tego złego - więcej czasu musiałam spędzać na plażowaniu i snurkowaniu :)
Pierwszy przystanek wypadł nam na wyspie bambusowej - Bamboo Island. Zaraz, zaraz! Czemu bambusowej? Przecież nie ma tu ani jednego bambusa. Ano, teraz nie ma, ale do 2004 roku, czyli do okrutnego tsunami w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, rosło ich tu mnóstwo. Plażowanie w tym miejscu to dla mnie najpiękniejsze chwile naszych pierwszych wakacji w Tajlandii, bo to tu spełniły się moje marzenia o białym piasku i przejrzystej, turkusowej wodzie. Tu poczułam się autentycznie szczęśliwa. Niech zdjęcia przemówią.
Biały piasek, turkusowa woda, prawie bezchmurne niebo. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba.
Moje chwile szczęścia zakłócił tylko on - wąż. Prawdopodobnie ja zaś zmąciłam jego spokój, bo po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia ja odbiegłam w swoją stronę, a on odpełzł w swoją.
I jeszcze jeden widoczek.
Woda jak płynne szkło.
Następnie dopłynęliśmy do tzw. Zatoki Wikingów, niestety nie weszliśmy do jaskini, od której zatoka wzięła swoją nazwę. Szkoda, bo jej ściany pokryte są wizerunkami wikingów, którzy podobno schronili się tam w czasie okrutnego monsunu. Z miejscem tym wiąże się jeszcze jeden ciekawy fakt. Wikingów tam obecnie jak na lekarstwo, ale zamieszkują je ptaki z rodziny jerzykowatych, z których gniazd gotuje się słynną na cały świat zupę. Drogi przysmak upodobali sobie przede wszystkim Chińczycy, którzy wierzą w jej zdrowotne właściwości.
Jaskinia Wikingów
W końcu około południa dopłynęliśmy do głównej atrakcji tego dnia - plaży Maya na wyspie Phi Phi Ley. To takie miejsce, które nawet mimo tłumów ludzi nie traci swojego uroku. Oczywiście byłoby jeszcze piękniej, gdybyśmy na tym piasku białym i drobnym jak mączka, oblewanym przez turkusową wodę, byli sami, ale jak się nie ma co się lubi... To wszystko przez Leonardo, który biegał tu w filmie Niebiańska Plaża! Ach, czemuż ludzie nie przestraszyli się bardziej sceny, w której atakuje rekin ;) Na plaży mieliśmy około 45 minut. Starczyło to na pobrodzenie po wodzie i odpoczynek na miękkim piasku.
Wpływamy do zatoki Maya. Tracę dobry humor, bo wydaje mi się, że jest pochmurno...
... za chwilę jednak się rozpogadza i nie przeszkadzają mi już nawet inni turyści.
Kolejny przystanek to wyspa Phi Phi Don, gdzie jedliśmy obiad. Szczerze mówiąc nothing to write home about, a i sama wyspa jakoś mnie nie oszołomiła (a raczej jej maleńki fragmencik, który widzieliśmy). Chyba już za dużo szczęścia tego dnia.
Phi tam ;)
Phi Phi
Nie wspomniałam jeszcze, że w czasie tej wycieczki 2 razy zatrzymywaliśmy się na snurkowanie, które było absolutnie rewelacyjne! Załączam też króciutki filmik.
Snurkowanie przy Phi Phi
Podsumowując, na Phi Phi jeszcze wrócę. Już nie w szczycie sezonu. Może kiedyś w marcu? Najlepiej tak, aby zanocować na łódce i rano mieć Maya Beach tylko dla siebie. A może island hopping? Lanta, Phi Phi, Similany? Zobaczymy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz