niedziela, 17 maja 2015

Tajlandia - dzień szósty - transport do, z i w Ayutthayi

Nadszedł jeden z najbardziej oczekiwanych dni podczas naszych tajskich wakacji - wycieczka do Aytthayi. Zanim przejdę do meritum, czyli zwiedzania tego fantastycznego miasta, kilka słów o tym, jak do niego dotarliśmy i jak się po nim poruszaliśmy. 

Można podróżować i tak.

Na długo przed wyjazdem jedno było postanowione - do Ayutthayi jedziemy pociągiem. Żadne tam taksówki, minibusy, autobusy, a nawet rejsy łodzią (choć brzmi kusząco, tylko ostatnich kilka kilometrów pokonuje się rzeką, nie dajcie się nabrać). Skoro po Tajlandii tak łatwo podróżować, to pozostaje nam tylko samodzielna wycieczka i kolej. Innej opcji nie było i nie ma.  12 grudnia wstaliśmy więc o świcie, zjedliśmy śniadanie i zamówioną przez hotel taksówką udaliśmy się na dworzec Hua Lamphong. Przejazd z naszej dzielnicy Dusit trwał około 15-20 minut. Byłoby szybciej, ale poranne korki trochę nas spowolniły.

Rozkłady pociągów można sprawdzić na stronie Tajlandzkich Kolei Państwowych: klik. Podobno zmieniają się one częściej niż aktualizowana jest strona, ale w naszym przypadku podane dane się sprawdziły. Inną kwestią jest, że pociągi jeżdżą jak chcą, spóźniają się, przyjeżdżają dwa na raz lub wcale. My, na przykład, bardzo długo czekaliśmy na pociąg powrotny, ten do Ayutthayi ruszył całe szczęście o czasie. Ponieważ zależało nam aby być jak najwcześniej i nie umęczyć się nadto samą podróżą wybraliśmy pospieszny Special Express o 8:30. Według rozkładu miał jechać 1h12 min, w rzeczywistości droga (ok. 80 km) zajęła mu prawie 2 godziny. Pociąg miał miejscówki, a urocze stewardessy rozdawały zimne napoje i słodkie bułeczki. Podróżujący to właściwie sami turyści. W dwóch słowach - nudny luksus. Natomiast w drodze powrotnej, gdy nie zależało nam już zupełnie na czasie, zdecydowaliśmy się na zwykły pociąg osobowy. Czekaliśmy na niego prawie godzinę, klimatyzacji nie było, przekąsek też nie, za to towarzystwo nieporównywalnie ciekawsze. No i cena zgoła inna. Za podróż tam zapłaciliśmy 345 bahtów na osobę (jedna z droższych przyjemności w Tajlandii), a z powrotem chyba koło 30 bahtów. 

Stacja kolejowa w Ayutthayi.

Zanim wsiedliśmy do pociągu sporo czytałam o poruszaniu się po Ayutthayi, większość ludzi polecała rowery, część tuk-tuki. A ja głupia patrzyłam na mapę i chyba zmyliła mnie skala, albo pokonał upał, bo doszłam do wniosku, że odległości są tak nikłe, że będziemy wszędzie chodzić na piechotę. Mój mąż patrzył na mnie jak na szaleńca i nieśmiało sugerował, że nie jest to aż tak małe miasto, ale jak ja się uprę, to nie ma mocnych (silny charakter odziedziczony po babci Zosi ;) ). Maszerowaliśmy dopóki starczyło sił... a potem wzięliśmy tuk-tuka. Za 450 bahtów sympatyczna para zawiozła nas we wszystkie miejsca, które nas interesowały, a później odwiozła na dworzec*. To naprawdę super rozwiązanie. Jak dla mnie (tak, jestem tchórzem) ruch w Ayutthayi jest zbyt duży, by jeździć rowerem, a tuk-tukiem podróżowało się bardzo przyjemnie i szybko. Nie traciliśmy sił na przemieszczanie się między świątyniami, dzięki czemu mogliśmy je dokładnie zwiedzać. A poza tym, być w Tajlandii i tuk-tukiem nie pojeździć? Grzech.

Stylizacja na smerfa lub też, jak się okazało, w kolorach tuk-tuka :)

Nasz wehikuł...

... jak się okazuje wcale niezłej marki ;)

* Stacja kolejowa w Ayutthayi jest po drugiej stronie rzeki niż park archeologiczny. Most jest dość daleko, więc o ile nie bierzecie tuk-tuka, najlepiej skorzystać z promu, kursującego w tą i z powrotem (taka przyjemność kosztuje kilka bahtów).

Ayutthaya
Ayutthaya


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz