sobota, 21 lutego 2015

Tajlandia - dzień drugi - pierwsze kroki w Bangkoku

Po blisko 24 godzinach w podróży (wliczając dojazd do Warszawy, oczekiwanie na Okęciu, 2 loty po 6 godzin każdy i długą przesiadkę w Dubaju) dotarliśmy w końcu do Bangkoku. 

Jako obywatele Polski, przybywający do Tajlandii, drogą powietrzną, na okres nieprzekraczający 30 dni, nie muszą posiadać wizy (dla turystów podróżujących drogą lądową jest to 15 dni). Musieliśmy natomiast wypełnić karty przylotu i odlotu, które zostały nam rozdane przez obsługę samolotu tuż przed lądowaniem. Wpisać należy między innymi imię, nazwisko, numer paszportu, adres w Tajlandii (ja podałam nazwy hoteli, które mieliśmy zarezerwowane), numery lotów oraz, co ciekawe, zarobki. Kartę trzeba podać wraz z paszportem w punkcie kontroli granicznej. Część "przylotowa" zostanie nam zabrana, a "odlotowa" wpięta do paszportu. Tam powinna pozostać aż do wylotu. 

Przed wylotem sporo czytałam o tym, że lotnisko w Bangkoku jest zatłoczone i wszystkie procedury trwają bardzo długo. Trudno mi się z tym zgodzić  (może mieliśmy szczęście), bo było otwarte bardzo dużo okienek kontroli paszportowej, a kolejki posuwały się bardzo szybko (mimo tego, że każdemu robione jest zdjęcie). Najmilszą niespodzianką było jednak to, że na bagaż nie czekaliśmy ani minuty, po przejściu kontroli właściwie przypadkiem wpadłam na właściwą karuzelę bagażową, a tam już jadą nasze dwie wielkie walizy, które ostatnio widzieliśmy w Warszawie. Cóż za ulga, że nigdzie się nie zgubiły!

Lotnisko Suvarnabhumi, na które przylecieliśmy, zostało otwarte w 2006 roku i pełni funkcję głównego, międzynarodowego, portu lotniczego w Bangkoku. Jego poprzednik, Don Muang, obsługuje w tej chwili głównie tanie i krajowe linie lotnicze. Suvarnabhumi położone jest ponad 20 kilometrów od centrum, w stronę morza. Schodząc do lądowania przepięknie widać Zatokę Tajlandzką. Dojazd do miasta, mimo odległości, nie nastręcza żadnych kłopotów.

Najprostszym rozwiązaniem jest wzięcie z lotniska taksówki. Wystarczy kierować się zgodnie ze znakami na poziom 0, gdzie znajduje się postój taksówek, podać adres docelowy i w drogę. Można też, tak jak my, trochę sobie urozmaicić podróż i zdecydować się na pociąg - Airport Rail Link. Podróż do ostatniej stacji kosztuje 45 bahtów za osobę (czyli ok. 4,5 złotego), a bilet można kupić w kasie. Właśnie, bahty. Pieniądze spokojnie można wymienić już na lotnisku, kurs nie różni się znacznie od tego "w mieście". Nie ma różnicy czy wymienia się euro czy dolary, o ile te ostatnie są w wysokich nominałach (kurs wymiany niższych jest mniej korzystny). 

Podróż do ostatniej stacji Phaya Thai zajęła nam około 30 minut i pomijając tłok w pociągu, była całkiem komfortowa, bo... działała klimatyzacja! I to jak działała :) W końcu można odetchnąć, 30 stopni i wysoka wilgotność powietrza powaliły nawet mnie, choć tak bardzo na nie czekałam. Ponieważ nasz hotel nie znajdował się w ścisłym centrum, ze stacji kolejki trzeba było kawałek dojechać jeszcze taksówką. O jej wzywanie nie musieliśmy się nawet martwić, wystarczyło podejść do specjalnego stoiska i powiedzieć, gdzie chce się jechać. Niezaprawieni w bojach zapłaciliśmy 180 bahtów (zamiast 70, gdyby kierowca włączył licznik). Łącznie podróż kosztowała nas 270 bathów, czyli trochę taniej niż taksówka bezpośrednio z lotniska (ok. 350-450 bathów). Nie wiem jak wyszło to czasowo, myślę, że porównywalnie. Nie było to istotne, bo tego dnia nie mieliśmy i tak innych planów, jak szybkie zapoznanie z miastem. 

Po przybyciu do hotelu sił starczyło już tylko na spacer, obiad i relaks na basenie. Po długiej podróży, wydawało się, że spać będzie się idealnie. Nic bardziej mylnego. Organizm zaśnięcie o 17 czasu polskiego (23 tajskiego), potraktował jako krótką drzemkę i po 3 godzinach miał już dość. No cóż, widać, tylko czas w telefonie przestawić łatwo.

Bangkok z lotu ptaka. W tle już morze.

Zasady pierwszeństwa w pociągu.

Stacja Phaya Thai.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz