Od czasu, gdy napisałam ostatni wpis na blogu, zdążyłam odwiedzić Tajlandię już po raz drugi oraz Malezję i Singapur po raz pierwszy . By przejść do następnej relacji, trzeba najpierw skończyć jednak tę. Muszę przyznać, że kolejnych kilka wpisów będzie nadzwyczaj przyjemnych, bo będą o tym, że marzenia (o białej plaży, turkusowym morzu i egzotycznych widokach) się spełniają.
Gwoli ścisłości i porządku, w tym miejscu zrywam z konwencją, że każdy kolejny wpis to wydarzenia z kolejnego dnia, a opiszę (a przede wszystkim pokażę) cztery wycieczki morskie, na które wybraliśmy się z naszego punktu wypadowego - plaży
Nopparat Thara. Wszystkie kupiliśmy za pośrednictwem biura
ArTThai pana Leszka Limeryka. W naszym przypadku nie zadecydowała bariera językowa, a bardzo przystępne ceny, konkurencyjne do tych "z ulicy". Kontakt jest szybki i łatwy, organizacja bardzo dobra. Trzy z czterech wycieczek organizowane były przez miejscowe biuro Barracuda, zastrzeżenia mogę mieć tylko do jednej z nich, ale o tym później. Od razu napiszę, że każda wycieczka rozpoczyna się i kończy tak samo - rano sprzed hotelu odbiera Was bus/songtaew i zostawia w tym samym miejscu popołudniu. Cała przyjemność trwa około 8-9 godzin - od 8 do 16 lub 17 - czyli można się i wyspać, i ma się popołudnie dla siebie.
Pierwsza miejsce, do którego wybraliśmy się na wycieczkę to tzw. Wyspa Bonda. Skąd taka filmowa nazwa? A stąd, że wysepka zagrała w filmie Człowiek ze Złotym Pistoletem, opowiadającym o przygodach nieustraszonego i niezłomnego agenta Jej Królewskiej Mości. Film wartości miernej, ale oczywiście obejrzałam go przed wyjazdem (podobnie jak traktujący o tsunami z 2004 roku film Niemożliwe, co było pomysłem jeszcze gorszym). Wyprawa rozpoczęła się z samego rana od przejazdu (klimatyzowanym) busem do portu u wejścia do zatoki Phang Nga, gdzie przesiedliśmy się na łódkę. Wtedy zaczęła się zabawa.
Płynąc wśród rozbryzgujących się fal, wysokich skał sterczących z morza i drzew namorzynowych dopłynęliśmy do Khao Phing Kan, czyli wyspy Jamesa Bonda, z której roztacza się widok na, przypominającą maczugę, wysepkę Koh Tapu. Po raz kolejny w czasie tych wakacji mieliśmy szczęście, bo gdy dotarliśmy na miejsce poza naszą wycieczką nie było tam właściwie nikogo. Spokojnie można było zrobić zdjęcia bez tłumu nieznajomych w kadrze. Sama wyspa, której największą atrakcją są dwie potężne opierające się o siebie skały, nie jest jakaś oszałamiająca, ale fajnie przypomnieć sobie sceny z filmu i przez chwilę poczuć jak biegająca po plaży, bajecznie zgrabna Britt Ekland, w roli Dobranocki. Uwaga. Pobyt na Phing Kan to jedyny moment w czasie tej wycieczki kiedy można popływać - jak dla mnie jednak woda była zbyt mulista i nie skusiłam się ;)
|
Jeden z najbardziej znanych tajskich widoków - Ko Tapu. |
|
Prawie jak dziewczyna Bonda. Prawie robi (dużą) różnicę. |
Kolejny etap, który podobał mi się najbardziej, to pływanie kajakami morskimi w rejonie Lot Cave. Co prawda poziom wody był zbyt niski, by w pełni podziwiać drzewa namorzynowe, ale i tak było super. I co najważniejsze nie wymagało wysiłku, bo każda para miała swojego kajakowego szofera (ok, za to trochę mi wstyd, zwłaszcza, że pan, który kierował naszym kajakiem był drobnej postury). W czasie tego pływania najbardziej zachwyciły nas wyskakujące z wody i połyskujące w słońcu jaszczurkopodobne stwory. Jak się po powrocie okazało (dziękuję Wikipedio!) były to poskoczki mułowe, ryby z rodziny babkowatych. Co ważne, na kajak można wziąć tylko rzeczy o niewielkiej wartości materialnej (lub wodoodoporne), bo ryzyko ich utopienia jest spore. My wzięliśmy tylko portfele, telefony i aparaty, reszta została na dużym statku-przystani.
|
Kajakujemy. |
|
Namorzyny, wcześniej znane tylko z podręczników biologii i geografii. |
|
Poskoczek mułowy - podróże kształcą. |
Po kajakowaniu nadszedł czas na zasłużony odpoczynek - obiad Koh Panyee - w wiosce na wodzie, należącej do muzułmańskich cyganów. Niestety, w części gdzie nas wysadzono, próżno było szukać folkloru i prawdziwej kultury, ale jedzenie były całkiem smaczne.
|
Wioska najlepiej wygląda z wody. |
Obiad to właściwie początek końca (wycieczki). Znów wsiedliśmy do łódki i dopłynęliśmy do portu, gdzie przesiedliśmy się minibusa. Kolejny przystanek to wodospad (o nieznanej mi nazwie) z możliwością kąpieli. Na mnie (i na większości uczestników) nie zrobił wystarczająco zachęcającego wrażenia, by do niego wejść, ale samo miejsce było dość ładne. Najbardziej spodobał mi się tam wiszący most. Spotkaliśmy też dzikie zwierzęta - kury i mrówki ;)
|
Pojedyncze (odważne) jednostki zdecydowały się na kąpiel w wodospadzie. |
Jeśli jesteśmy już przy zwierzętach, to były one gwiazdami ostatniego punktu wycieczki, którym była Świątynia Małp. Sama, położona w jaskini, świątynia nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Ot kilka posągów (gdzie im do bangkockich!). Natomiast zamieszkujące ją małpy są absolutnie fantastyczne, popatrzcie sami.
|
Wejście do Świątyni Małp. |
|
Przed wejściem można było kupić banany dla małpek. |
|
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Na dodatek małpiszon postanowił kichnąć. |
|
Najsłodsza z małp. |
Po wizycie w świątyni ruszyliśmy w drogę powrotną. Chyba na skutek zatrucia tlenem większość wycieczkowiczów zasnęła snem sprawiedliwego. Ja podziwiałam przez okno niesamowitą przyrodę wybrzeża Krabi, nigdy wcześniej nie widziałam tak rozbuchanej roślinności. Bajka.