Napiszę prosto z mostu - nie jest mi łatwo wstać do pracy i z reguły przyjeżdżam do niej przynajmniej 10 minut za późno. Natomiast na wakacjach chodzę jak szwajcarski zegarek, pobudka 7:30-8:00 (jeśli trzeba, to wcześniej), szybkie śniadanie i w miasto/na plażę. Uważam, że rozsypianie się, kiedy jest się tak daleko, to zwykła strata czasu. Jednak 6 godzin różnicy między Polską a Tajlandią pokonało w końcu i mnie. Piątego dnia wakacji (11 grudnia 2014 roku - historyczna data) zlekceważyłam budzik, wyłączyłam go, nawet nie pamiętam kiedy i gdy się obudziłam, ku mojej zgrozie, była już 11. Co robić, co robić? Ano, udawać, że nic się nie stało, wstać i próbować realizować plan, rozszerzony o śniadanie "w mieście" zamiast w hotelu. Pad thai i świeży sok z pomarańczy szybko poprawiły mi humor, pozwoliły zapomnieć o rozczarowaniu własną osobą i przystąpić do zwiedzania, a wyglądało ono tak:
 |
Targ kwiatowy w Bangkoku. |
 |
Kanał w dzielnicy Thonburi. Egzotyka pełną gębą. |
 |
Jedna z wież świątyni Wat Arun. |
 |
Tak jakby było mi mało gorąco, na czas wizyty w świątyni owinęłam się jeszcze białą chustą. Uff. |
 |
Gwiazda betlejemska w dzielnicy chińskiej w Bangkoku. |
 |
W Wat Traimit. |
 |
Śniadaniownia :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz